wtorek, 6 lipca 2010

Kurczak w sosie słodko - kwaśnym

Po odwiedzaniu chińskich restauracyjek - o mniej lub bardziej ciekawych nazwach - przyszedł wreszcie czas na to, aby samemu upichcić coś na wzór kurczaka w sosie słodko kwaśnym. Od razu uprzedzam, że nasz sos wyszedł inny niż ten "u Chińczyka", mniej kwaśny, prawdę mówiąc, podejrzewam, że u nich sos jest sklepowy ;)
Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu na zamarynowanie mięska, ale cóż - i tak wyszło pysznie kruche :)

Kurczak w sosie słodko - kwaśnym

2 piersi z kurczaka
2 łyżki stołowe sosu sojowego
ananas wraz z zalewą
kukurydza (z puszki)
marchewka (wystarczy jedna, pokrojona w słupki)
pomidor (albo trochę przecieru)
1-2 cebule
1-2 ząbki czosnku
ocet (1 łyżka)
papryka
sól, pieprz
(bazylia, oregano - u nas z braku laku ;)


Kurczaka kroimy w grubą kostkę, wsadzamy do miski. Robimy marynatę - wlewamy do kurczaka sos sojowy, ocet, zalewę z ananasa, pieprz, trochę czosnku, zioła do smaku. Uwaga z solą - sos sojowy jest w ogóle słony, więc nie można przesadzić :) Obtaczamy kuraka w sosie i wstawiamy na chwilę (albo i dłuższą, jak mamy czas), w międzyczasie kroimy warzywa.
Na gorącej patelni smażymy odsączonego z marynaty kurczaka - gdy będzie puszczał sok, odlewamy go do reszty marynaty, przyda nam się później, dolewamy trochę oleju i dalej obsmażamy kurczaka. Gdy uznamy, że już jest ok (oby nie był surowy w środku!), wykładamy go do innej miski/talerza/czegokolwiek i zabieramy się za warzywa.
Pokrojoną paprykę, pomidora i inne warzywa wrzucamy na patelnię i dusimy do miękkości. W sumie takim wyznacznikiem jest marchewka i jak ona jest wystarczająco miękka, dodajemy kurczaczka i pozostałą marynatę. Dusimy wszystko razem, doprawiamy do smaku. Najlepiej smakuje z ryżem i jest baaaardzo sycące :)


wtorek, 29 czerwca 2010

Eton Mess



Muszę przyznać, że to jest jeden ze smaczniejszych truskawkowych deserów, jakie miałam okazję jeść :) Prosty, a kuszący, łączący delikatność bitej śmietany, odpowiednio słodkiej wraz z wypływającym truskawkowym sokiem, cząstkami owoców, które cudownie kontrastują z chrupkością bezików. Niebo w gębie, polecam niezmiernie!
Przepis podpatrzony u Nigelli Lawson i tu.


Eton Mess


śmietanka kremówka 30% lub 36%
cukier puder
truskawki (umyte, odszypułkowane, pokrojone w ćwiartki)
kilka większych bez (lub więcej mniejszych ;))


Do wysokiego naczynia wlewamy śmietankę i miksujemy na wysokich obrotach. Do ubitej kremówki dosypujemy cukier (do smaku, ile kto woli) i znów krótko mieszamy. Dodajemy pokrojone truskaweczki i pokruszone na większe kawałki beziki, delikatnie mieszamy. Fajnie jest podawać ten nasz "bałagan" w kieliszkach :) Lepiej przygotować od razu przed podaniem, inaczej beziki nasiąkną i przestaną chrupać.
Bon apetit! :)


piątek, 7 maja 2010

Cannelloni z sosem neapoli i beszamelem



Miałam dziś ochotę ugotować coś dobrego, chociaż w lodówce miałam mamine pierogi ze śliwkami. Po prostu nie mogę zmarnować okazji, gdy jestem sama w kuchni i nikt nie narzeka, że rozwalam, że brudzę, że coś tam, coś tam. Taka swoboda twórcza :)
Skoro piątek, to bez mięsa, a jako że próbuję się nauczyć szybkiego siekania (bez strat w ludziach i ich palcach! :D), to chciałam zrobić coś z cebulką, żeby mieć na czym ćwiczyć :)
Postanowiłam dodać wino, bo... tak robił Gordon, więc może mieć rację :p Problem w tym, że miałam tylko półsłodkie, ale po chwili zastanowienia i zawahaniu ręki przy wyciąganiu korka, pomyślałam, że raz kozie śmierć. Dobrze zrobiłam :D


Cannelloni z sosem neapoli i beszamelem

(porcja dla 2-óch osób)

6-8 sztuk cannelloni (zależnie od naszych możliwości :))
300 ml przecieru pomidorowego
2-3 nieduże cebule
3 ząbki czosnku
około pół szklanki czerwonego wina (najlepiej wytrawnego, ale użyłam półsłodkiego)
olej
sól, pieprz, oregano, bazylia


2 łyżki masła
2 łyżki
szklanka, półtorej zimnego mleka
sól, pieprz, gałka muszkatołowa


Cebulę kroimy, czosnek siekamy albo przeciskamy przez praskę i podsmażamy razem na patelni. Dodajemy przecier i dajemy mu czas zgęstnieć, jeśli był rzadki. Gdy zgęstnieje, dolewamy wina i znowu gotujemy, aż zgęstnieje. Doprawiamy tuż przed końcem. Nadziewamy rurki makaronu sosem i kładziemy w nasmarowanym tłuszczem żaroodpornym naczyniu. Lepiej, żeby sos był bardziej gęsty, bo łatwiej będzie nim napełniać rurki i nie będzie parzył w ręce ;)
Teraz czas na beszamel. W garnuszku roztapiamy masło, zmniejszamy gaz i wsypujemy mąkę, intensywnie przy tym mieszając, żeby nam nie wyszły kluchy. Zestawiamy z palnika i powoli, mieszając masę, wlewamy mleko. Potem doprawiamy solą, pieprzem i gałką, a jeśli mamy ser to wykorzystania, to śmiało wrzucamy do beszamelu. Polewamy rurki cannelloni (nie czekamy z tym, bo na beszamelu zrobi się niezbyt fajny kożuch) i wstawiamy do piekarnika na 30-40 minut w 200 stopniach.
Uwaga, bo bardzo gorące :)


czwartek, 6 maja 2010

Szkockie placuszki z karmelizowanymi bananami



Ostatnio oglądam programy o gotowaniu na kablówce. Rzadko trafiam na Nigellę, za to patrzę, co pichci (i jak klnie, choć go wypikują) Gordon Ramsay. Podoba mi się, że pokazuje ludziom, jak szybko i łatwo można upitrasić naprawdę wykwintne potrawy. Chociaż, hm, jego język nie należy raczej do parlamentarnych, to aż ślinka cieknie patrząc na to, co on gotuje...
Postanowiłam zrobić placuszki z bananami, bo wyglądały ładnie (przynajmniej Gordonowi wyszły fajnie :P), a poza tym, nie pamiętam, czy jadłam banany na ciepło. Zaopatrzyłam się więc w maślankę oraz banany, a po powrocie do domu wzięłam się do dzieła. Nie było trudne, to prawda, ale trzeba uważać na placki, aby się nie przypaliły. Jeśli chodzi o alkohol w przepisie, to a pierwszym razem dodałam trochę wermutu (nigdy wcześniej nie flambirowałam niczego! :p Nie chciało mi się podpalić, ale za to wylałam karmel na palnik :P)
Przepis Gordona możecie znaleźć tu.


Szkockie placuszki z karmelizowanymi bananami

Składniki:

3-4 banany, pocięte w ukośne kawałki (lepiej grubsze)
50 g drobnego cukru
50 g niesolonego masła
kilka solidnych łyżek rumu (ale trzeba wlać wszystko jednocześnie)
trochę wody (gdyby karmel wyszedł za gęsty)
lody waniliowe do dekoracji

100 g mąki pszennej
łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
80 ml maślanki
50 ml zimnej wody
2 duże jajka, rozmieszane
olej do smażenia (użyłam rzepakowego)
trochę cukru, jeśli ktoś woli bardziej słodko


Mieszamy w misce mąkę z proszkiem do pieczenia, solą, cukrem, robimy dołek, wlewamy rozmieszane jajka i połowę wymieszanej z wodą maślanki. Mieszamy do uzyskania w miarę gładkiej konsystencji, spokojnie można to zrobić widelcem, a nie ubijaczką (bo jej nie mam, a miksera nie chciało mi się brudzić :P). Dodajemy drugą część maślanki z wodą i znów mieszamy.
Rozgrzewamy na patelni kilka łyżek oleju i smażymy (na rozgrzanej patelni!) placuszki, po pół chochelki ciasta na jeden (albo mniej więcej dwie stołowe łyżki - jak ktoś woli mniejsze, to przecież nie ma problemu). Uważamy, aby placków nie przypalić, mają się zezłocić, a smażą się bardzo szybko. Lepiej smażyć cieńsze niż grubsze, bo w grubszych na górze będzie rzadkie ciasto, które nam będzie wypływać w czasie przewracania na drugą stronę.
Gdy już usmażyliśmy placki (albo mamy druga patelnię), zaczynamy robić karmel. Gordonowi wyszedł ładniejszy niż mi, ale jeszcze będę próbować, może za krótko podgrzewałam...
Patelnia musi być czysta i sucha. Wsypujemy na nią cukier, równo na całej powierzchni, nie mieszamy, po prostu niech się roztapia. Gdy uzyska brązowy, ładny kolor (uwaga! nie można trzymać cukru za długo, bo się zrobi prawie czarny), zestawiamy z ognia i dodajemy masło, mieszamy. Dodajemy pokrojone banany, smażymy 1-2 minuty, żeby były jędrne - rozgotowana papka nie jest fajna. Teraz najciekawszy moment :D Flambirowanie, czyli dodawanie alkoholu i podpalanie zawartości patelni, w celu wypalenia alkoholu :D Od razu powiem, że mi trochę nie wyszło, ale będę jeszcze próbować :D
Za pierwszym razem dodałam wermutu (hm, nie miałam rumu w domu), a za drugim rumowy aromat (no cóż, wiem, że to nie to samo). Rumowy aromat chyba bardziej pasuje do tego deseru, będę musiała innym razem sprawdzić.
Wlewamy szybkim ruchem alkohol, przytykamy patelnię do palnika, aby zapalić alkohol i nie robimy tak jak ja, wylewając karmel na kuchnię :P Uważamy, żeby nie podpalić siebie, domowników i sufitu :D Alkohol wypali się sam, a aromat trunku pozostanie - o to chodzi :)
Nakładamy po 2-3 placuszki na talerz, banany, polewamy karmelem, a na wierzchu możemy udekorować lodami.
Done, jak to mawia pan Ramsay.

środa, 5 maja 2010

Kurczak z warzywami i ryżem



Trochę narobiłam sobie zaległości na blogu, ale obiecuję poprawę :) Obiecuję też poprawę w jakości zdjęć, bo aż przykro mi się patrzy na moje zdjęcia przy tych z innych blogów, od których cieknie ślinka...
Ale, ale, wróćmy do sedna :) Te danie należy do tych jak-zjeść-tanio-i-najeść-się-do-syta, czy ulubionej przez studentów :) Wiele razy robiłyśmy z mamą podobne wersje z kurczakiem, ale pochwalę się, że pierwszy raz warzywa były tak chrupiące, a kurczak pyszny...


Kurczak z warzywami i ryżem

Składniki:

mrożona mieszanka orientalna (bo to wersja dla studentów :D)
pierś z kurczaka (może być mięso z udka)
olej lub oliwa
1-2 cebule
sól, pieprz, curry, papryka, cukier
kostka bulionowa (użyłam sosu po pieczeniu kurczaka)
trochę soku z cytryny
ryż (dowolna ilość)


Ryż gotujemy według opisu na opakowaniu - jeśli mamy ryż w kilogramowej torebce, to zawijamy garnek z ugotowanym ryżem w kołdrę (o tak! :P) i zajmujemy się dalej obiadem.
Mięso kroimy w grubsze kawałki, obtaczam w papryce, curry, pieprzu i oliwie, tak, aby każdy kawałek mógł nabrać koloru przypraw. Wsadzamy do małej miseczki i hop do lodówki na jakieś pół godzinki lub więcej.
Na rozgrzaną patelnię wlewamy olej i podsmażamy kurczaka. Jeśli mamy drugą patelnię, to na niej także rozgrzewamy olej i wrzucamy warzywną mieszankę. Niech się dusi powolutku. Gdy usmażymy kurczaka, dorzucamy go do warzyw.
Na oleju po kurczaku podsmażamy cebulkę i ją potem też dorzucamy do całej reszty.
Teraz przychodzi moment na sosik. Hm, w zasadzie to był eksperyment z mojej strony :p Do oleju po smażeniu kurczaka i cebuli dodałam trochę wody, a potem ten sos z pieczenia kurczaka, potem doprawiałam do smaku przyprawami i cukrem, na końcu trochę zagęszczając.
Oczywiście warzywa z mięsem też doprawiłam, żeby nie było :) Całość z ryżem smakowała naprawdę pysznie - ważne jest, aby nie przegotowywać warzyw na patelni, mają leciutko chrupać, wtedy fajniej się je :) Smacznego!

sobota, 17 kwietnia 2010

Quiche z mięsem mielonym, cebulą, czosnkiem i brie


Jakieś tartowe szaleństwo :) Dzisiaj z mięsem, trochę w typie quiche lorraine, tylko z mięsem mielonym zamiast boczku i brie zamiast gruyera, ale co tam ;) Ciasto jak w poprzednim przepisie Pascala, a masa jajeczno-serowa jak w tarcie brokułowej parę postów niżej. Zdjęcia, hmmm, zdjęcia są, bo są - spieszyłam się do jedzenia :D Ciasto zrobiłam z podwójnej porcji i trochę mi wyszedł zakalec (a może to przez ten sos z mięsa?), ale nikt się nie przejmował.
Bardzo, bardzo, bardzo sycące, smakowało lepiej niż wygląda na zdjęciach :p


Quiche z mięsem mielonym, cebulą, czosnkiem i brie

Składniki:

Ciasto - składniki jak w poprzednim przepisie

Farsz:
duża garść mięsa mielonego
2-3 cebule
3-4 ząbki czosnku
bazylia, oregano, sól pieprz

Masa jajeczna - jak w przepisie "Tarta z brokułami"


Ciasto wykonujemy według wcześniejszego przepisu i wkładamy do lodówki na około 30 minut (moje leżało dłużej). Wałkujemy placek i wkładamy do formy. Jeśli się nie da rozwałkować, to kruszymy je równomiernie w foremce i uklepujemy na równo.
Na patelnie wlewamy olej, rozgrzewamy, wsypujemy posiekaną w piórka cebulę i posiekany drobno czosnek (można wycisnąć przez praskę, ale mi się nie chce jej myć :P), staramy się, aby były szkliste, a potem dorzucamy mięso. Podsmażamy razem, dodajemy przyprawy do smaku. Wykładamy farsz na ciasto, zalewamy masą jajeczną (przepis wcześniej na blogu). Pieczemy 30-40 minut w temperaturze około 220 stopni, w zależności od piekarnika. Najlepsze na ciepło, ale poczekajmy te 10 minut po wyjęciu z piekarnika, łatwiej będzie kroić :)

piątek, 16 kwietnia 2010

Tarta z warzywami


Bezmięsne piątki są dniami, kiedy najbardziej chce się jeść mięso :P Wreszcie też chciałam spróbować tarty z kruchym ciastem, a nie z francuskim, więc sięgnęłam po przepis Pascala, który możecie znaleźć w wyszukiwarce na jego stronie.
Użyłam warzyw z mrożonek :P Mieszanka orientalna, ale spoko, teraz warzywa są droższe niż w sezonie, więc w sumie mrożonki nie są takie głupie. Wiadomo, to nie to samo, co świeże warzywa, ale zawsze coś.
Muszę przyznać, że ciasto na tartę wg Pascalowego przepisu jest super :) Bardzo kruche i delikatne, pycha.
Jeśli chodzi o zalewę jajeczną, to poprzednia mi bardziej smakowała, ta była jak jajecznica :)


Tarta z warzywami

Składniki:

Ciasto:
250 g mąki
sól
1 żółtko
1/2 łyżki wody (wlało "mi się" więcej :P)
125 g masła

Zalewa:
3/4 szklanki śmietany (dałam mniej)
4 jajka
(tu w przepisie Pascala był jeszcze ser, ale u mnie był na wierzchu)

warzywa mrożone (w zasadzie jakie chcemy)
2 średnie cebule
przyprawy do smaku - u mnie bazylia, oregano, tymianek, pieprz, sól, przyprawa grillowa :p
pomidor
ser


Mąkę mieszamy z posiekanym masłem, robimy dołek, wlewamy żółtko, wodę, dodajemy sól. Wyrabiamy na jednolitą i gładką masę, a potem wsadzamy do lodówki na pół godzinki.
Cebulkę kroimy w piórka i podsmażamy na oleju, aż się ładnie zeszkli. Wsypujemy mieszankę i dusimy razem do miękkości, a na koniec doprawiamy.
Teraz bierzemy się za masę jajeczną, czyli po prostu rozbijamy jajka do miseczki, dodajemy śmietanę, przyprawy i mieszamy.
Ciasto wyjmujemy z lodówki i wałkujemy na podsypanej mąką stolnicy, do grubości mniej więcej pół centymetra, w zależności jak grube ciasto się lubi. Przenosimy ostrożnie na naczynie do tarty (którego nie posiadam, ale mam takie okrągłe żaroodporne przykrywki, które do tego mi służą :D), nic się nie stanie, jak się porwie, zalepiamy. Aha! Naczynie smarujemy trochę masłem, żeby ciasto nie przywierało. Staramy się, aby ciasto dotykało dokładnie ścianek, nadmiar odcinamy nożem, nakłuwamy widelcem.
Nakładamy warzywa, zalewamy zalewą (masło maślane :p), kładziemy plasterki pomidora i ser. Wkładamy do nagrzanego piekarnika (jakieś 220 stopni) i pieczemy około pół godziny. Zapomniałam, że po 10 minutach zmniejsza się temperaturę o jakieś 20 stopni, ale i tak dobrze wyszło :)
Jemy na ciepło, taka jest najlepsza :)

wtorek, 30 marca 2010

Omlet z szynką, serem i cebulką



Omlet przez wiele czasu był dla mnie zagadką, którą rozwiązać potrafiła tylko babcia Tereska :) Robi omlet na słodko, tzw. "grzybek", który jest ogromny, całym można się najeść, że hej. Gdy pytałam ją o przepis, to było tak - dodajesz trochę tego, tego, tego, no i już masz :p Taaak, uwielbiam przepisy "na oko" :P
W końcu postanowiłam nauczyć się robić omlety, korzystając z Kwestii Smaku, ale prawdę mówiąc, to sama teraz robię mniej więcej... na oko, o ironio :) Moje omlety są - jak czytam na Kwestii Smaku - trochę podobne do francuskich, ale czasami też robię hiszpańskie (czyli masa jajeczna smażona razem z dodatkami). Francuski sposób smażenia dobrze się sprawdza, jeśli chodzi o dodawanie sera - wtedy bardziej go czuć i ładnie się rozpuszcza na wierzchu, a nie wtapia w masę.
Przekazuję Wam poniższy przepis - szybki, prosty i smaczny :)


Omlet z szynką, serem i cebulką

Składniki (dla jednej osoby):

2 jajka
sól, pieprz, dowolne przyprawy
szynka (lub inna wędlina), ser, cebulka - w ilościach dowolnych, ile kto lubi :)
masło lub olej do smażenia

Wykonanie jest prościutkie :) Rozgrzewamy patelnię, rozpuszczając na niej masło (lub dodając olej). Rozbijamy jajka do miseczki i roztrzepujemy je szybko widelcem, tak, aby powstały bąbelki :) Doprawiamy solą, pieprzem i wlewamy na rozgrzaną patelnię. Gdy omlet ścina nam się pięknie na patelni, kroimy szynkę w paseczki, a cebulkę w piórka (czyli takie cienkie listki). Sprawdzamy, czy masa jajeczna ścięła się od dołu i na środku patelni, można lekko podważyć. Czasami omlet przywiera na środku, jak jest za mało tłuszczu na patelni albo była zbyt zimna (chyba :P). Gdy od dołu omlet jest ścięty, a na górze jeszcze nie całkiem, kładziemy szyneczkę, cebulkę i ser, który wystarczy porwać na większe czy mniejsze kawałki. Posypujemy przyprawami i dajemy naszemu omletowi jeszcze chwilę na małym ogniu, aby wszystkie dodane składniki się podgrzały, a ser roztopił.
Usmażony, składamy na pół i pałaszujemy na ciepło :)

piątek, 26 marca 2010

Quiche z brokułami i serem Brie


Już dawno, dawno narobiłam sobie (i Arkowi) smaku na tartę. Quiche. No, nie wiem, czym się różnią, podobno quiche jest wariantem na słono, taki wytrawny rodzaj. Siedząc w warszawskim Tarabuku zawsze łakomie spoglądaliśmy na serwowane tam tatry, które po podgrzaniu przepięknie i aromatycznie pachniały... Mmm... :)
Z racji tego, że dziś mieliśmy piątek, postanowiliśmy zrobić quiche z brokułami i serem Brie. Przepis jest wzorowany na tym. Wzorowany - przeczytałam o co w nim mniej więcej chodzi i jakoś tak samo poszło ;) Nie dodawałam pietruszki, bo mam mrożoną, a zamrażarką u mnie rządzi mama, chyba tylko ona wie, gdzie co w niej jest ;)
A sam quiche wyszedł świetnie... Pycha po prostu... :D


Quiche z brokułami i serem Brie

Składniki:

opakowanie ciasta francuskiego (następnym razem zrobimy z kruchego)
1 duży brokuł
około 200 g sera Brie
2 jajka
4 łyżki śmietany (wg przepisu były 2, ale chcieliśmy więcej masy do zalania)
sól, pieprz

Z dużego brokuła oddzielamy mniejsze różyczki, płuczemy, a potem wkładamy do ciepłej wody z octem na jakieś, hmmm, z 15 minut. Potem znów opłukujemy i wrzucamy na gorącą, osoloną wodę, gotujemy do miękkości, a następnie odcedzamy. Przed gotowaniem ewentualnie możemy pokroić różyczki na mniejsze kawałki, będą się ładniej układały na cieście.

Ser obieramy z pleśniowej skórki (przy okazji zjadając :D), kroimy w kosteczkę (mniej więcej) i rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Brzmi strasznie, ale to banalnie proste - do garnka wlewamy wodę, stawiamy na gaz, na garnek stawiamy miskę (najlepiej taką, która nam się nie rozpuści) i wrzucamy do niej ser. Podobnie rozpuszcza się czekoladę, ale to inna sprawa :) W każdym razie rozpuszczamy ser (niezbyt długo, bo zrobi się kluch i potem trzeba będzie się trochę pomęczyć, żeby ładnie się rozpuścił pod koniec). Do rozpuszczonego sera dodajemy wymieszane ze śmietaną jajka i mieszamy intensywnie. Dodajemy do smaku sól i pieprz, ewentualnie inne przyprawy, które lubimy.

Jeśli chodzi o foremkę na ciasto, to najlepsza jest ta do tarty, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma :) My użyliśmy naczyń żaroodpornych i też dały radę :) Warto nasmarować czymś formę, bo ciasto przywiera, można też wyłożyć papierem do pieczenia.
Nadmiar ciasta obcinamy znad naczynia*

Układamy na cieście brokuły, zalewamy masą i wykładamy do piekarnika na 30-40 minut, pieczemy w mniej więcej 190 stopniach. Podajemy na ciepło i rozkoszujemy się smakiem :D

*Jeśli zostanie nam więcej ciasta, to możemy pokroić je w plastry, poskręcać tak, jak wyżyma się pranie i upiec razem z quiche :)

środa, 17 marca 2010

Crusty Hard Rolls


Wreszcie przyszedł czas na bułeczki. Śniadaniowe bułeczki - mniej więcej. Zachwyciłam się zdjęciami bułeczek Doroty i postanowiłam je zrobić. Niestety nie miałam ziarenek maku czy sezamu, dlatego użyłam ziół prowansalskich. Muszę kupić mak, bo bułeczki poszły jak... świeże bułeczki, a moja raczej wybredna rodzina (szczególnie męska część :P) zajadała się, że ho, ho :) Wołali o jeszcze, chociaż mój piekarnik jest kapryśny i przypala :p No dobra, ja przypalam.




Crusty Hard Rolls

Składniki (na około 20 bułeczek):

780 g mąki chlebowej - użyłam pszennej 650 (nakrapiany sklep rządzi:))
500 g letniej wody
15 g świeżych drożdży lub 7 g suchych
1 łyżka cukru
2 łyżeczki soli
1 jajko wymieszane z łyżką mleka do posmarowania
mak, sezam lub coś innego, czym chcemy posypać

Najpierw robimy zaczyn z 260 g mąki, letniej wody, cukru i świeżych drożdży. Wszystko mieszamy i zostawiamy w ciepłym miejscu miejscu na 15 minut (jeśli używamy suchych drożdży, to nie robimy zaczynu, tylko od razu mieszamy z mąką). Potem do zaczynu dodajemy pozostałą mąkę, sól i wyrabiamy elastyczne ciasto, które zostawiamy na 1 godzinę, znowu zagniatamy, a potem znów zostawiamy na godzinę.

Następnie nasze ciasto dzielimy na 20 części i pozostawiamy pod przykryciem na 15 minut, a potem z każdej formujemy bułeczki (Ola nie doczytała i od razu po podzieleniu zostawiła na 15 minut uformowane :p). Bułeczki układamy na naoliwionej blaszce (uwaga, bo mogą się zanadto poprzypalać jak mi).
Zanim włożymy je do piekarnika, smarujemy wymieszanym z mlekiem jajkiem, posypujemy makiem czy ziołami i nacinamy wzdłuż. Takie cosie pieczemy w temperaturze 220 stopni przez mniej więcej 25 minut, a potem studzimy na kratce.

Smacznego pałaszowania :)

wtorek, 16 marca 2010

Bułeczki czosnkowe z oregano


Takie bułeczki robiłam drugi raz, oba według przepisu z blogu Doroty (którego mniej lub bardziej się trzymałam ;)).
Pięknie czosnkowo pachną, najlepiej smakują na ciepło. Jestem niezadowolona z mojego piekarnika, bo nie rumieni mi tak ładnie wypieków, jak bardzo bym chciała :( Cóż, trudno, kiedyś sobie kupię lepszy :D









Bułeczki czosnkowe z oregano


Składniki:

225 ml letniego mleka
15 świeżych drożdży lub 7 g suchych
2 łyżeczki drobnego cukru (dałam normalny :P)
2 łyżeczki soli
450 g mąki pszennej chlebowej (tym razem wzięłam tortową, bo okazało się, że tylko taką mam w szafce)
30 g masła
1 roztrzepane jajko

Do posmarowania:

55 g miękkiego masła (u mnie coś a la margaryna, bo masła chwilowo nie było)
4 ząbki czosnku (e tam, im więcej, tym lepiej! Ale trzeba zachować umiar :D)
oregano lub inne - co do pietruszki, to miałam mieszane uczucia


Czosnek wyciskamy przez praskę, można nawet jeszcze bardziej posiekać, bo im bardziej rozdrobniony, tym będzie smaczniejszy po upieczeniu z bułeczkami. Niektórzy mówią, żeby wyjmować listek ze środka, bo to on sprawia, że czosnek jest gorzki - i rzeczywiście, jest delikatniejszy w smaku. Dodajemy oregano, mieszamy - możemy to robić w chwili wyrastania ciasta dla zabicia czasu :)

Świeże drożdże mieszamy z cukrem, 2 łyżkami mleka (nie może być zbyt gorące, bo nam poumierają nasze bidne drożdże!), trochę oprószamy wierzch mąką (coby nam się nie zrobiła taka sucha skorupka), zostawiamy, aż trochę podrosną.
Bierzemy stolnicę (albo inne naczynie, byle spore), mieszamy w nim mąkę z solą, dodajemy pokrojone miękkie masło. Na środku robimy dołek, wlewamy nasz rozczyn drożdżowy (już nauczyłam się nie rozlewać wszystkiego po stolnicy i poza nią - trzeba wlewać powoli i mieszać stopniowo z resztą składników), dodajemy jajeczko i resztę mleka. Teraz mieszamy i wyrabiamy, w razie czego podsypujemy mąką, ciasto powinno być miękkie i gładkie. Można też ew. dodać trochę mleka. Dorota pisze, że wyrabiamy 10 minut, a ja wyrabiałam tak długo, aż ciasto miało dobrą konsystencję (czyli gładkie i miękkie, a na stolnicy nic się nie przyklejało :p). Takie ciasto wkładamy do miski, przykrywamy ręczniczkiem/ściereczką, stawiamy w cieple i czekamy, aż podwoi swoją objętość. Ładnie rośnie :)

Gdy już nam urosło, trochę wyrabiamy i wałkujemy. Grubość, hmm... Doszłam do wniosku, że lepiej trochę grubiej niż cieniej, tak mniej więcej 0,3 cm. Oczywiście niech nikt nie stoi z centymetrem i nie mierzy :) Tak pi razy oko, nie jak na faworki, ale grubiej. Smarujemy placek masłem i tniemy na plastry, mniej więcej równe, a poźniej układamy po 3 jeden na drugim. Można też tworzyć inne formy, ale plastry chyba najlepiej wyglądają.
Dorota ma formy do muffinek, a ja nie (jeszcze! :D), więc po prostu kładłam uformowane ciasto do dużych blaszek. Jest też coś wspomniane o napuszeniu ich w ciepłym miejscu przez 20-30 minut - hmmm... Można powiedzieć, że kiedy przygotowywałam kolejne porcje, to w tym czasie się napuszały, ale ile to trwało, to nie wiem :p

Bułeczki pieczemy w temperaturze 190 stopni przez 15-20 minut, to trochę też zależy od tego, jaki się ma piekarnik i jak bardzo chcemy je zrumienić. Podobno im dłużej je pieczemy, tym są bardziej suche w środku.

I naprawdę - najlepsze na ciepło :)

poniedziałek, 8 marca 2010

Chleb pszenny na drożdżach

Już od dawna po głowie chodziło mi pieczenie chleba. Jest w tym coś niesamowitego, jakaś tajemnica, a do tego cudowny zapach świeżo upieczonego pieczywa... Postanowiłam więc wziąć byka za rogi, zaopatrzyłam się w drożdże i dalej robiłam wszystko według przepisu, który znalazłam na blogu Doroty. Zresztą, tam są tak cudowne zdjęcia i tak cudowne wypieki, że już wcześniej z nich korzystałam :)
A chleb? Trochę czasochłonny, ale nie pracochłonny - ciasto (podmłoda? :p) w zasadzie samo się robi, więc można spokojnie zostawić na noc albo na cały dzień. Niemniej jednak, satysfakcja z własnego chleba jest taka, jak z Kobylandu do Krakowa :) Chrupiąca skórka, może nieco blady (mam piekarnik taki, jaki mam), ale wszystkim bardzo smakował i w tym tygodniu planuję zrobić ponownie :) Może i nie tylko chleb...


Chleb pszenny na drożdżach

Składniki:

3 szklanki mąki
około 1,5 szklanki wody
1 i 1/4 łyżeczki soli
1/4 łyżeczki suchych drożdży lub 2 g świeżych (wzięłam 4g)

Przepis jest prościutki jak drut :) Mąkę, sól i drożdże wsypujemy do miski, mieszamy chwilkę. Dodajemy wodę i znów mieszamy, to kolejna chwilka. Teraz szukamy czystej ściereczki (lub folii, jak w przepisie Doroty) i odstawiamy naszą chlebową paćkę na 12-18 godzin w normalnej temperaturze. Po tym czasie, wykładamy ciasto na omączony blat lub stolnicę. Gdy robiłam ten chleb za pierwszym razem, to chyba dałam zbyt dużo wody i musiałam dosypywać sporo mąki, aby uzyskać bardziej zwartą i jednolitą konsystencję. Jednakże, jeśli mamy ciasto zwarte, formujemy z niego prostokąt, lekko przyciskamy dłońmi, pozbywając się gazów z ciasta. Składamy je na pół, a potem jeszcze raz na pół. W ten sposób z jednej strony mamy złączenie, a z drugiej gładką powierzchnię. Teraz kładziemy nasze ciasto na ściereczce posypanej mąką, otrębami, płatkami (w zasadzie tym, co chcemy), nakrywamy. Ściereczka jest o tyle wygodna, bo potem będzie nam łatwiej umieścić ciasto w foremce. Nasz prawie-że-chlebek zostawiamy w spokoju na 2 godziny lub aż podwoi swoją objętość :) Nagrzewamy piekarnik do 250 stopni Celsjusza i wstawiamy foremkę. Nasze naczynie do pieczenia musi grzać się od mniej więcej 1/2 godziny od włączenia piekarnika, nie musimy go niczym smarować (ale trochę posypałam mąką). Potem wkładamy ciasto, delikatnie, pomagając sobie rękami. Jeśli mamy żaroodporną pokrywkę - przykrywamy, a jeśli nie - wstawiamy naczynie z wodą, obniżamy temperaturę do 230 stopni. Po 30 minutach zdejmujemy przykrywkę/wystawiamy naczynie z wodą i pieczemy znów około 10-15 minut. Chlebkiem zajadamy się jak wystygnie :D

sobota, 6 marca 2010

Zupa cebulowa

Cebulową zupkę jadłam już jakiś czas temu. Judytka i Kasia mieszkały razem, a ja bezczelnie wpadałam na obiadki ;) Dżu, popraw mnie, jeśli wtedy dodawałaś wina (bo tak znalazłam w niektórych przepisach). W każdym razie, cebulowa mocno zapadła mi w pamięć (te grzanki!).
Tym razem musiałam coś zrobić z domowym rosołem i makaronem, a że jak jestem sama w domu, to mogę powydziwiać, padło na cebulową :) Zastanawiałam się, czy makaron i grzanki jednocześnie to dobry pomysł, ale jednak wypaliło :) Przepis łatwy i niedrogi, bo bez wina też smakuje pysznie.



Zupa cebulowa

Składniki (porcja dla 1 osoby):

1 średniej wielkości cebula
trochę mąki
tymianek, listek laurowy, pieprz, sól
ok. 2 szklanki rosołu (zwykły lub z kostki)
makaron - opcjonalnie
2 kromki chleba

Cebulkę kroimy w piórka, podsmażamy do szklistości na oleju. Posypujemy mąką, dodajemy tymianek i listek laurowy, przykrywamy pokrywką i dusimy jakieś 10 minut. Dodajemy rosół, makaron i gotujemy około 5-10 minut, w międzyczasie przygotowując grzanki. Jeśli chodzi o mnie, to wygodniej jest mi pokroić kromki w kostki i wrzucić je do opiekacza. Trzeba uważać, żeby nie przesadzić z czasem, bo mogą się za bardzo przypiec - jak mi :) Co tam, i tak smakowały dobrze :)
Posypujemy naszą zupkę grzankami i voila!

niedziela, 21 lutego 2010

Lekko oszukany jabłecznik :)

U mnie, w ptasim domu, jednym z najczęściej jedzonych ciast jest właśnie szarlotka/jabłecznik (kto mi powie, gdzie tkwi różnica?). Najlepiej smakuje na ciepło, z lodami albo bitą śmietaną, po prostu bajka... :) Mamy kilka przepisów, a wczoraj użyłyśmy tego znalezionego w dziale "Przepisy Czytelników", przesłanego przez panią Martę Rakoczy. Nawet nie wiem, w jakiej gazecie to było - kolejna z tych wyrwanych i pieczołowicie przechowywanych w tajemniczym pudełeczku stron o gotowaniu :)

Jako że to szarlotka/jabłecznik, powinny być w niej/nim jabłka, ale mama znalazła dwa słoiki przecieru, w tym jeden truskawkowy :) Eksperymentowałyśmy i muszę przyznać, że wyszło ok, a truskawek nie było za bardzo czuć. Oczywiście można użyć całych jabłek (bez gniazda nasiennego, of kors! :)), pokrojonych na cząstki.

Przepis w oryginale nazwa się "jabłecznik Elżbiety" i niech taki tu pozostanie, chociaż trochę oszukańczo podrabiany truskawkami :)



Jabłecznik Elżbiety (ale lekko oszukany :))

Składniki:

50 dag mąki pszennej
10 dag cukru
25 dag masła
3 jaja
szczypta soli
cukier waniliowy
cynamon
4 łyżeczki proszku do pieczenia
przecier jabłkowy i truskawkowy (ile chcemy, tyle dodajemy :)

Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia, dodać cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia, sól i jajka. Zagnieść ciasto - im szybciej, tym lepiej, składniki mogą się lekko sklejać, a ciasto nie musi być wyrobione na jednolitą masę. Wtedy jest kruche :)
Natłuszczamy blaszkę, posypujemy bułką tartą i rozkruszamy część ciasta, delikatnie przyklepując. Kładziemy na ciasto nadzienie i posypujemy cynamonem (więcej lub mniej, zależy ile lubimy). Na wierzchu rozkruszamy pozostałą ilość ciasta, ech, nie ma to jak kruszonka :D
Pieczemy 60 minut w temperaturze około 200 stopni, a potem posypujemy cukrem pudrem :)

środa, 17 lutego 2010

Babka pianka

Po faworkowym szaleństwie, wesoło pluskającym się w tłuszczu (no ale kto liczy kalorie w Tłusty Czwartek?), przyszedł czas na coś trochę lżejszego. Poza tym, to zostały nam białka i mama wygrzebała z tajemniczego pudełeczka z przepisami właśnie babkę piankę. Przepis pochodzi z "Pani Domu", jakiegoś baaardzo już starego wydania.
A babka? Babka jest fest :) Leciutka, prosta do zrobienia, a na dodatek zniknęła prawie w mig - prawie, bo zjedzenie połowy prodiża pełnego ciasta w ciągu kilkunastu minut nie jest chyba najlepszym pomysłem ;) Ech, znów mi się marzy taka babka razem z ciepłą herbatą..

Babka pianka


Składniki:
4 białka
3/4 szklanki cukru
1,5 szklanki mąki pszennej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół kostki margaryny lub masła roślinnego
zapach do ciasta - parę kropel (u mnie był rumowy)

Ubijamy sztywną pianę z białek, dosypujemy cukier i dalej miksujemy. Do takiej piany dodajemy mąkę, proszek do pieczenia i roztopioną (przestudzoną) margarynę i parę kropel aromatu do ciasta. Wszystko mieszamy DELIKATNIE, acz stanowczo, gdyż piana bywa kapryśna, jeśli się miesza ją z innymi składnikami zbyt mocno. Do ciasta wsypujemy bakalie, o ile mamy na nie ochotę albo mamy je w domu. Nie wsypywałam żadnych orzechów i innych, a ciacho było cudne tak czy siak :D
Natłuszczamy foremkę, posypujemy bułką tartą, przekładamy naszą babkową masę. Wkładamy o nagrzanego do 200 stopni piekarnika i pieczemy mniej więcej 45 minut, szykując w międzyczasie herbatkę lub kawkę :)

Smacznego!

czwartek, 11 lutego 2010

Faworkowy początek

No to zaczynamy :) Tłusty Czwartek to dobry moment na początek słodkiej, blogowej podróży, w której pewnie często będzie mi towarzyszyć mąka, mleko (samo zdrowie!), masło i wiele, wiele, wieeele innych... Mam nadzieję, że nie zabraknie mi ani sił, ani składników, ani cierpliwości - zwłaszcza najbliższym, którzy będą musieli znieść bałagan w kuchni :)

Ale, ale... Ja tu gadu-gadu, a dziś w końcu wspomniany Tłusty Czwartek, więc czas na pączki i faworki, które staną się moim pierwszym przepisem, zaczerpniętym z głowy i tajemniczej, małej, niepozornej książeczki mojej mamy (chowa ją w szafce i czasem nie mogę jej znaleźć, kiedy jest potrzebna - książeczka, nie mama).


Faworki


Porcja? Wychodzą z niej mniej więcej dwa duże talerze pełne złocistych i chrupiących faworków :)


Składniki:


20 dag mąki

3 żółtka (nie całe jaja - z białek można zrobić bezy)

3 łyżki śmietany

1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia

1 łyżka spirytusu lub octu



W pierwszej kolejności wysypujemy na stolnicę mąkę, robimy dołek, dodajemy żółtka, śmietanę, proszek do pieczenia oraz ocet (bądź spirytus, zależy czym dysponujemy). Wszystko razem zagniatamy na gładką masę, posypując stolnicę mąką, aby ciasto nie przywierało. Gdyby było za rzadkie - dodajemy mąkę, a gdyby było za twarde - śmietanę. Gdy mamy już ładnie wyrobione ciasto, bierzemy tłuczek (np. taki do mięsa) i... tłuczemy :) Taki "utłuczony" placek składamy na pół, a potem znów tłuczemy. Moja mama twierdzi, że im więcej razy powtórzy się tę czynność, tym faworki są lepsze :) Takie ciasto możemy zacząć wałkować. Lepiej używać mniejszych kawałków ciasta, bo większe wałkuje się trochę mniej wygodnie :) I tu znów rada mamy - im cieniej, tym lepiej, najlepiej, żeby rozwałkowane ciasto aż prześwitywało. Później kroimy je na prostokąty o dowolnej wielkości, w zależności od upodobań :) Nie zapominajmy o nacięciu na środku, przez które przekłada się jedną końcówkę naszego faworka i wywija, przez co mają taki charakterystyczny kształt :) Teraz przystępujemy do smażenia. Użyłam oleju rzepakowego, gdyż taki wolniej się utlenia i jest do smażenia zdrowszy. Na rozgrzany tłuszcz kładziemy po kilka sztuk faworków (ok. 4-5), a temperatura powinna być taka (wg mojej mamy :)), aby wkładając ostatni surowy móc za chwilę przewracać na drugą stronę pierwszy, uzyskujemy złoty kolor. Mam nadzieję, że to dość jasne objaśnienie :)
Usmażone możemy położyć na bibułkę, aby odsączyć trochę tłuszczu, posypujemy cukrem pudrem i... CHRRRUP!




Smacznego! :)